Po jesiennym weekendzie w Tatrach mam jeszcze jedną refleksję – biznesową. I nie dotyczy ona badziewia ze straganów z pamiątkami dla turystów.
Chodzi o nagłą miłość Polaków do Morskiego Oka.
Co chwilę media bombardują nas budzącymi zgrozę doniesieniami o koniach: katowanych, zamęczanych, a na koniec wysyłanych do rzeźni, niekoniecznie w stanie kwalifikującym je do konsumpcji. I ja się cały czas nie mogłam nadziwić: ALE JAK TO? Bo przecież dzieciństwo spędzałam latem w Tatrach, może po górach nie chodziłam, bo nie byłam do tego wychowana, ale do Morskiego Oka na nóżkach doszłam, przy Czarnym Stawie ojciec zrobił nam przyrzeczenie harcerskie (tylko nie pamiętam mnie czy Key – druga miała na banderę ORP Błyskawica), po spacerze do Doliny Chochołowskiej byłam o krok od zostania najmłodszą ojcobójczynią w PRLu, a na Rusinową zabrała nas jedna litościwa instruktorka, kiedy tatuś pojechał sobie na Słowację. To tak z grubsza. Ale nawet wtedy nie kojarzę jakichś dzikich tłumów ciągnących drogą do Morskiego. Ani wahadłowych konnych wagonów. Więc skąd się wzięły nagle szokujące obrazki ze szlaków i niemożebny ścisk na Kasprowym?
No to wam powiem.
Po pierwsze ludzie dostali te różne bony i plusy. Po drugie: powstała moda na zaliczanie konkretnych punktów na mapie, typu Władek, Zakopiec, Suntago. A po trzecie: cała trasa z Zakopanego, bez znaczenia czy przez Poronin i Bukowinę, czy Drogą Oswalda Balzera, usiana jest parkingami „dowóz busem do Morskiego Oka”. Wystarczy wsadzić tyłek w auto, podjechać na taki parking, przesiąść się do busa, następnie przenieść cielsko do fasiąga i już można strzelać selfiaki znad Morskiego Oka, nie wypuszczając piwa z drugiej ręki!
Nieważne, że ci przybysze niszczą etos turysty. Że nie mają szacunku dla natury, a zakaz zrywania roślin w Parku Narodowym wywołuje u nich śmiech lub oburzenie („oj co się stało? to tylko jeden kwiatek dla dziecka!”). Że zewsząd wyje toporna muzyka, śmierdzi sikami, fajkami i piwem, że konie padają ze zmęczenia wożąc ludzi, którzy mają zdrowe nogi i mogliby nimi trochę poprzebierać. Kasa się zgadza. Tylko to się liczy.
Dużo o tym rozmawialiśmy w miniony weekend. Że to smutne. Dostępność tej formy „turystyki” nieprawdopodobnie obniżyła jej jakość. Ludzie, których mijaliśmy, wyglądali jakby urwali się z choinki, a nie szli w góry. Trzech gości zniknęło nam z oczu na szlaku na Rusinową Polanę przy widoczności z wczorajszych zdjęć, koło szesnastej. Godzinę później było już ciemno. Babki w klapkach, dzieci rozwydrzone, bo starzy za rękę na spacer ciągną, wózki, zabawki i Bóg wi co jeszcze. Nie, to nie są góry i turyści jakich pamiętam…
Może stara jestem po prostu. A może poziom kultury, takiej ogólnej, zarył pijanym pyskiem o glebę i już się nie podniesie. Bardzo to przykre.
© 2023, Jo. All rights reserved.