Od wielu lat, na moje oko tak z 20, mam alergię na zapachowy koktajl A. Dosyć silną, potrafi mnie znokautować, a ostatnio – po zdiagnozowaniu astmy, po prostu ląduję od razu na wziewnych sterydach, w związku z czym w ciągu trzech tygodniu wrzuciłam jakieś cztery kilo.
Ten koktajl A, to nie są po prostu perfumy, OK? Bo jak mi wyszło to cholerstwo w testach, to mnie parę osób „pocieszało”, żebym nie robiła dramatu, bo najwyżej przestanę używać perfum. Ten koktajl dotyczy dodatków zapachowo-smakowych z pewnej grupy i tym samym dotyczy: perfum, zapachowych proszków do prania, szamponów, kremów, balsamów, odświeżaczy powietrza, chemii stosowanej w pralniach, tego syfu, którym spryskiwane są wejścia do każdego centrum handlowego, całej chemii domowej, a nawet sztyftów do ust. Nie tylko moich – o mało się kiedyś nie udusiłam z powodu sztyftu, którym BB posmarował sobie usta przed wejściem do samochodu.
Drugą grupą radosnych życiowych urozmaiceń jest jedzenie, ale może o jedzeniu napiszę kiedyś oddzielnie. Teraz mam problem z zapachami i naprawdę nie wiem, co z nim zrobić.
Te zapachy mnie wykańczają, ale dobija mnie coś więcej: niezdolność ludzi do przyjmowania prostego przekazu. Na chwilę zatrzymajmy się przy najbliższym otoczeniu: właściwie jedynie Madre rozumie skalę problemu, a i to po tym, jak się jej parę razy niemal udusiłam na oczach, i sama pilnuje, żeby nie zakładać żadnej wyperfumowanej (nawet dzień wcześniej) bluzki, jak do mnie przyjeżdża. Natomiast reszcie towarzystwa nie byłam w stanie nigdy uświadomić, co dla mnie oznacza użycie przez nich perfum przed wspólnym spotkaniem. Ostatecznie skończyło się na eliminacji tych spotkań z grafiku, bo co innego mogłam jeszcze zrobić?
Zresztą podobnie wygląda w ogóle moje funkcjonowanie w przestrzeni publicznej. Zdarzyło mi się kiedyś wracać do domu, szczęście samochodem, w samym swetrze, bo kurtka – powieszona w szatni, jak się okazało koło jakiegoś pachnącego okrycia, wylądowała w foliowym worku w bagażniku… Wysiadam z autobusu, kiedy ktoś zbyt intensywnie pachnie. Nie wyobrażam sobie wielogodzinnej podróży pociągiem w towarzystwie pachnących współpasażerów. Trafienie w sklepie na kogoś „skąpanego w perfumie”, kto podąża moją trasą zakupową, kończy się notorycznie zostawieniem Pitera i wózka zakupowego w alejce i ucieczką asap na zewnątrz. Teraz noszę stale ze sobą inhalator, ale bywało różnie. W sensie, że zastanawialiśmy się: jechać do domu, czy na pogotowie. Moim zdaniem to jest trochę jakby niepełnosprawność i zastanawiam się, jakbym sobie poradziła, gdybym pracowała zawodowo poza domem? Bo przecież nie da się unikać zapachów w miejscach publicznych. W biurze. W sklepie. W urzędzie. No jak?!
Problem dotyczy całej naszej rodziny. Bo z konieczności chłopaki też nie mogą używać zapachowych kosmetyków. Każdy nowy dezodorant musi przejść test mojej tolerancji. Nie mówię, że to wyjątkowy dramat, ale spróbujcie sobie wyobrazić sytuację, a zrozumiecie, jak bardzo ta moja alergia utrudnia nam życie. Na przykład teraz szukam rozpaczliwie nawilżającego balsamu do bardzo suchej skóry (Hashimoto zbiera żniwa). BEZZAPACHOWEGO, hipoalergicznego, nie za dwie stówy. Więc jeśli znalibyście coś podobnego – pls, dajcie mi znać, bo straciłam już nadzieję i mam do wyboru: zadrapać się na śmierć, albo udusić. Więc alternatywa taka raczej słabo pociągająca.
Po co o tym wszystkim piszę? Bo mam nadzieję na ten balsam oczywiście, ale też jest druga, ukryta intencja. Że może jeśli spotkacie kiedyś kogoś z podobną alergią do mojej, nie wyskoczycie z uwagami w rodzaju: „Och, ale on przecież ledwo ledwo pachnie!” albo „Ale to są naturalne produkty!”. Dla alergika/astmatyka nie ma najmniejszego znaczenia, że coś ledwo-ledwo pachnie. Ani, że jest zrobione z naturalnych składników (mam co do tego oddzielną teorię). PACHNIE=UCZULA=MOŻE ZABIĆ. Po prostu wykażcie więcej empatii, niż protekcjonalności.
© 2023, Jo. All rights reserved.