Lato 2011 obfitowało w niecodzienne atrakcje, jak śmierć akumulatora na Autogrillu w drodze do Torre Mileto, potencjalnie czyhające na BlueBoya węgorze elektryczne, brak prądu czy kozy blokujące przejazd do Peschici. Chętnie bym tam kiedyś wróciła (zwłaszcza, że podobno prąd już jest), ale mało to prawdopodobne. Zajrzymy więc do zdjęć z Bari, chociaż dziwnie mało mi się ich zachowało. Tak bywa przy wymuszonej awarią zmianie komputera…
To był bardzo trudny wyjazd. Mimo dwóch tygodni na niemal zupełnie pustej plaży, chłopcy – a zwłaszcza Kuba – dali nam ostro popalić. Jak zwykle nie wiadomo, w czym był problem: za gorąco, brak komputera, nie takie towarzystwo, miejsce się nie podobało, miejsce się podobało – ale nie było Naszym Tradycyjnym Miejscem? Cholera wie. To, że w ogóle udało nam się pojechać do Bari i że weszliśmy na zamek, zakrawa na cud i tym cudem pocieszmy się rzucając okiem na kilka poniższych zdjęć.
Trzeba by powtórzyć… Tylko jak?
Mieliśmy w Bari lekki hardkorek, bo nie dość, że Kuba wyjątkowo źle zniósł tę wycieczkę, to „na wszelki wypadek” nie puszczano nas w miasto samych. Albo z Teściami Key, albo z kimś z miejscowej rodziny. Przy autystycznym dziecku jest to dużym obciążeniem, na przykład kiedy dziecko zaprze się przy McDonalds’ie, gdy wszyscy idą na pizzę. I – nie, nie da się tego w żaden inny sposób załatwić, jak znajdując tego cholernego McDonalds’a.
Sklep Disneya nieco uratował nam sytuację (chociaż znacznie nadwyrężył portfel). A kilka lat później BB, podczas omawiania szesnastowiecznej historii, ze zdziwieniem odkrył: „No nie mów? Ja tam byłem?”
Bari jest typowym, portowym miastem Południa. Wąskie uliczki, kamienice ciasno upakowane, jakiś placyk, a przy nim obowiązkowo kościół. Nie zachowały mi się zdjęcia z handlowej części miasta, przyjemnej promenady obsadzonej (surprise-suprprise) palmami, ani parku z fontanną. Nie weszliśmy do Bazyliki Świętego Mikołaja – patrona Bari. Ale i tak wspominamy ten wyjazd z dużym sentymentem.
© 2020 – 2024, Jo. All rights reserved.