Asystent osobisty osoby niepełnosprawnej

Prowadzony przez Centrum Usług Społecznych i finansowany z budżetu państwa program, ma na celu wsparcie osób niepełnosprawnych. Jego celem jest zwiększenie szans osób z niepełnosprawnością na prowadzenie bardziej niezależnego/ samodzielnego i aktywnego życia.

Usługi asystencji osobistej polegają w szczególności na pomocy asystenta w:

  1. Wykonywaniu przez uczestnika czynności dnia codziennego.
  2. Wyjściu, powrocie lub dojazdach z uczestnikiem w wybrane przez uczestnika miejsca.
  3. Załatwianiu przez uczestnika spraw urzędowych.
  4. Korzystaniu przez uczestnika z dóbr kultury (np. muzeum, teatr, kino, galeria sztuki, wystawa).
  5. Zaprowadzaniu i odebraniu dzieci z orzeczeniem o niepełnosprawności do placówki oświatowej.

Tyle regulamin i teoria. Opowiem wam o praktyce.

W moim rozumieniu: asystent jest osobą, która pomaga beneficjentowi programu w załatwianiu różnych spraw oraz wspiera w domowych czynnościach. Jest oczywiście lista rzeczy, które nie znajdują się w obowiązkach asystenta, np. mycie okien czy gotowanie, ale już nadzór i pomoc w zrobieniu prania czy zakupów – owszem. My chyba jesteśmy dość dobrze zorganizowani i dajemy sobie z tymi sprawami radę, ale Kubie przydałoby się nieco oderwania od rodziców i brata. Dla higieny psychicznej, bo co do jego jakiejkolwiek samodzielności, to nie mamy większych złudzeń. Mógłby z asystentem pójść do fryzjera (zarówno fryzjerka jak i salon dobrze mu znane, więc nie ma problemu), albo do Tej Galerii Której Nazwy W Naszym Domu Się Nie Wymawia (bo jest na drugim końcu miasta i nikomu tam się nie chce jeździć… poza Jakubem…). Mógłby iść do kina, albo do Hangaru (taka wyszalnia do skakania). Na siłownię w parku. Do sklepu z mangami na Chmielną. Coś by się znalazło, chociaż wiadomo: to nie są sytuacje pierwszej, życiowej potrzeby. Podczas rozmów na początku padła też sugestia, że Kuba mógłby ze swoją asystentką od czasu do czasu dołączać do zajęć w Ośrodku (czyli Klubie), co było dla niego atrakcyjną propozycją, bo właśnie złapał falę „chcę znowu chodzić do klubu i to natychmiast bo inaczej umrę”.

Trochę to trwało, bo ze względów proceduralnych wydłużyła się rekrutacja i podpisywanie umów z asystentami, ale wreszcie wszystko zostało dopięte i mogliśmy rozpocząć współpracę ze znalezioną przez Ośrodek asystentką. Na jej korzyść przemawiał również fakt, że CUS zakwalifikował ją na podstawie kierunkowego wykształcenia i praktyki zawodowej. Czyli nie, że ktoś tam przyszedł z ulicy i nie wiadomo kto to w ogóle jest.

Zdaje się, że pogubiłam w powyższym akapicie przecinki, ale raz, że nigdy interpunkcja nie była moją mocną stroną, a dwa – tu zaczynają się nerwy. A jak ja się denerwuję, to mi palce nie współpracują z mózgiem, no i różne z tego faktu wynikają kwiatki.

Piter był pełen optymizmu. Mnie się paliło czerwone światełko. Pierwszy raz, kiedy pani asystentka liczyła godziny pracy: od 13.00 do 16.00 to są cztery godziny. Trzynasta, czternasta, piętnasta i szesnasta. A na uwagę Pitera, że nie do końca, odpowiedziała: „Nie wiem, jak panu to wychodzi, JA policzyłam w ten sposób.”.

Potem było tak, że owszem – jest Kuby asystentką, ale na własnych warunkach. Na przykład nie może zawozić go na jogę we wtorki o dziewiętnastej. Ani iść do fryzjer na dwie godziny. Nie bierze w ogóle pod uwagę sytuacji, że potrzebować jej będziemy raz w tygodniu po pracy, na trzy godziny, żeby posiedziała z Jakubem w domu i żebyśmy nie musieli go ze sobą ciągnąć na wybieranie butów dla BB. Nie. Ona pracuje od jedenastej do szesnastej. Trzy razy w tygodniu. Bo po tym opóźnieniu proceduralnym, musi upchnąć przyznany limit godzin w pięć, nie siedem miesięcy… I Kuba ma w tym czasie korzystać z jej asystencji.

Nie ma znaczenia, jakie Kuba ma potrzeby czasowe, ma się dostosować do wyznaczonych przez asystenta pięciu godzin trzy razy w tygodniu. I, UWAGA: nie „może skorzystać w tym czasie z jego pomocy”, tylko MUSI. Nie może wykorzystać na przykład czterech godzin, bo tyle potrzebuje. Pani asystentka ma przewidziane pięć i musi wykorzystać te pięć co do minuty. POZA domem, więc nie ma, że mu się nie chce wychodzić i wolałby poukładać w domu puzzle, albo pada deszcz i nikt o zdrowych zmysłach nie jeździ po Warszawie autobusami od pętli, do pętli, żeby tylko wyrobić dniówkę.

Czy tylko ja czuję się w tej chwili, jak w filmie Burtona?


Pani asystentka przez pierwszy tydzień za każdym razem się spóźniała. Czterdzieści minut. Godzinę. Umawiała się na jedenastą i o jedenastej dziesięć przysyłała esemesa, że będzie pół godziny później. Albo że w ogóle o dwunastej, bo postanowiła odebrać godzinę, o którą wydłużyła poprzednie spotkanie (samodzielnie, bez konsultacji i zostawiając Kubie kwadrans przed wyjściem na jogę…). Zastanawialiśmy się, co z tym zrobić. Bo to tak trochę jakby odwrotnie do założeń projektu… I jakby to podopieczny był dla asystenta, a nie asystent dla podopiecznego…

No i nurtowało nas pytanie: co ona z nim robi przez te pięć godzin? Bo film trwa dwie. Plus godzina na dojazd. A pozostałe? Wystawę fotografii zwiedzali cztery godziny i przyjechali z godzinnym opóźnieniem. Ja bardzo przepraszam, ale Rolke zajął nam godzinę, łącznie z analizą światła i kompozycji oraz obejrzeniem filmu dokumentalnego. Trzy godziny to chodziliśmy po Stupinigi czy liczącej 80.000 m2 Reggia di Venaria! Nawet Muzeum Narodowe zajmuje nam góra dwie na jedną wizytę! Prosiłam o dokładny plan wyjścia – muszę pisać, że ta prośba za każdym razem budziła niechętne zdziwienie?

Wczoraj wieczorem usiedliśmy z Piterem i próbowaliśmy to wszystko jakoś poskładać. Bo jako rodzice niepełnosprawnych dzieci mamy niestety w ramach automatu (czy też odruchu Pawłowa – jak wolicie) reakcję, że powinniśmy się na wszystko godzić i broń Boże mieć coś przeciwko, co jest totalnym absurdem. Wiem. Ale to temat na zupełnie oddzielny wpis. No i po pierwszym tygodniu współpracy zdecydowaliśmy się jednak uporządkować spostrzeżenia, sugestie i uwagi, bo chyba jednak nie bardzo o to chodzi, co się dzieje.

Siedzieliśmy nad punktami (bo wszystko profeska, proszę państwa, same konkrety ujęte w punkty i podpunkty, żadnego emocjonalnego wodolejstwa) chyba z godzinę. Piter, z racji swojego zawodu, został oddelegowany do przeprowadzenia rozmowy (bo ja przy pierwszym absurdzie, jaki bym usłyszała, po prostu zakończyłabym współpracę, wychodząc z założenia, że nie mam zapotrzebowania na generowanie dodatkowych stresów w życiu.

No i zgadnijcie.

Pani asystentka nie przyszła dziś w ogóle.

© 2023, Jo. All rights reserved.

5 Comments

Add Yours
  1. 1
    Marta uk

    O …i szczena mi opadła razem z majtkami.Nie pisalam komentarze wczesniej żeby nie zapeszyc i trzymalam kciuki żeby wreszcie był to ktoś odpowiedni do takiej pracy ,a tu takie kwiatki.Czytam i oczom nie wierze.To Wy i Kuba macie się dostosowywać do niej i ona ma tu rządzić ,na dodatek bez kontroli.No chyba ktoś nad nią ma jakąś kontrole,zakres obowiązków i tym podobne.I co do minutki będzie czas rozliczac dla siebie?Juz po takim wstępie 13-16 ze to 4 godz.mam wiele wątpliwości.
    Smutne to wszystko ,dla Was dalej brak jakiejkolwiek sensownej pomocy.Co Kuba na to.Jak reaguje.?Czy był chętny wychodzić z obca osoba? Miałam taka wielka nadzieje ze będzie ok.Czy ona miała w ogóle jakieś pojęcie na temat choroby Kuby,podejścia odpowiedniego,odpowiedzialności za niego poza domem?
    Nie rozumiem skąd takie osoby są zatrudniane ,na jakiej podstawie ,jakichś dyplomów,kursów czy z ulicy.
    To jest kpina i krzywda dla chorych i rodziny.Czy to są jakies programy z dotacji unijnych,bo to tylko na papierze dobrze będzie wyglądało w sprawozdaniach,a nie w życiu .Sorry ale się wkurzylam.

    • 2
      Jo

      Tak, my się mamy dostosować, bo ona musi zarobić swoje pieniądze. W sposób, jaki sama wybierze.
      No, to tak w skrócie wygląda asystencja/asystentura (nie nadążam za nowomową…) w Polsce.

      Ta historia ma ciąg dalszy, ale na razie nie wiem, ile mogę napisać. Powiem tylko, że nawet mój wyprany z emocji małżonek zagotował się i z bulgotem w dudkach wjechał mi do pokoju z płonącym telefonem w garści…

  2. 5
    Jo

    I kiedy już myślisz, że masz problem z głowy, dostajesz esemesem epistoły z „fachową diagnozą” postawioną na podstawie trzech spotkań, bez żadnego wywiadu, ba! nawet bez zgody pacjenta lub jego opiekunów.

    I zadajesz sobie pytanie: na co tak naprawdę narażony jest twój niesamodzielny syn, kiedy znajdzie się poza twoim zasięgiem? Kto do czego może go wykorzystać? Co może dostać do podpisania? Gdzie może zostać zabrany na kilka godzin?

    Bo on niczego nie opowie.

    PS.
    Chwilowo pominę wątek diagnozowania bez zgody, bo to jest temat, który powoduje u mnie ostre jazdy kardio i muszę złapać do niego większy dystans, żeby coś napisać.

Leave a Reply