Prowadzony przez Centrum Usług Społecznych i finansowany z budżetu państwa program, ma na celu wsparcie osób niepełnosprawnych. Jego celem jest zwiększenie szans osób z niepełnosprawnością na prowadzenie bardziej niezależnego/ samodzielnego i aktywnego życia.
Usługi asystencji osobistej polegają w szczególności na pomocy asystenta w:
- Wykonywaniu przez uczestnika czynności dnia codziennego.
- Wyjściu, powrocie lub dojazdach z uczestnikiem w wybrane przez uczestnika miejsca.
- Załatwianiu przez uczestnika spraw urzędowych.
- Korzystaniu przez uczestnika z dóbr kultury (np. muzeum, teatr, kino, galeria sztuki, wystawa).
- Zaprowadzaniu i odebraniu dzieci z orzeczeniem o niepełnosprawności do placówki oświatowej.
Tyle regulamin i teoria. Opowiem wam o praktyce.
W moim rozumieniu: asystent jest osobą, która pomaga beneficjentowi programu w załatwianiu różnych spraw oraz wspiera w domowych czynnościach. Jest oczywiście lista rzeczy, które nie znajdują się w obowiązkach asystenta, np. mycie okien czy gotowanie, ale już nadzór i pomoc w zrobieniu prania czy zakupów – owszem. My chyba jesteśmy dość dobrze zorganizowani i dajemy sobie z tymi sprawami radę, ale Kubie przydałoby się nieco oderwania od rodziców i brata. Dla higieny psychicznej, bo co do jego jakiejkolwiek samodzielności, to nie mamy większych złudzeń. Mógłby z asystentem pójść do fryzjera (zarówno fryzjerka jak i salon dobrze mu znane, więc nie ma problemu), albo do Tej Galerii Której Nazwy W Naszym Domu Się Nie Wymawia (bo jest na drugim końcu miasta i nikomu tam się nie chce jeździć… poza Jakubem…). Mógłby iść do kina, albo do Hangaru (taka wyszalnia do skakania). Na siłownię w parku. Do sklepu z mangami na Chmielną. Coś by się znalazło, chociaż wiadomo: to nie są sytuacje pierwszej, życiowej potrzeby. Podczas rozmów na początku padła też sugestia, że Kuba mógłby ze swoją asystentką od czasu do czasu dołączać do zajęć w Ośrodku (czyli Klubie), co było dla niego atrakcyjną propozycją, bo właśnie złapał falę „chcę znowu chodzić do klubu i to natychmiast bo inaczej umrę”.
Trochę to trwało, bo ze względów proceduralnych wydłużyła się rekrutacja i podpisywanie umów z asystentami, ale wreszcie wszystko zostało dopięte i mogliśmy rozpocząć współpracę ze znalezioną przez Ośrodek asystentką. Na jej korzyść przemawiał również fakt, że CUS zakwalifikował ją na podstawie kierunkowego wykształcenia i praktyki zawodowej. Czyli nie, że ktoś tam przyszedł z ulicy i nie wiadomo kto to w ogóle jest.
Zdaje się, że pogubiłam w powyższym akapicie przecinki, ale raz, że nigdy interpunkcja nie była moją mocną stroną, a dwa – tu zaczynają się nerwy. A jak ja się denerwuję, to mi palce nie współpracują z mózgiem, no i różne z tego faktu wynikają kwiatki.
Piter był pełen optymizmu. Mnie się paliło czerwone światełko. Pierwszy raz, kiedy pani asystentka liczyła godziny pracy: od 13.00 do 16.00 to są cztery godziny. Trzynasta, czternasta, piętnasta i szesnasta. A na uwagę Pitera, że nie do końca, odpowiedziała: „Nie wiem, jak panu to wychodzi, JA policzyłam w ten sposób.”.
Potem było tak, że owszem – jest Kuby asystentką, ale na własnych warunkach. Na przykład nie może zawozić go na jogę we wtorki o dziewiętnastej. Ani iść do fryzjer na dwie godziny. Nie bierze w ogóle pod uwagę sytuacji, że potrzebować jej będziemy raz w tygodniu po pracy, na trzy godziny, żeby posiedziała z Jakubem w domu i żebyśmy nie musieli go ze sobą ciągnąć na wybieranie butów dla BB. Nie. Ona pracuje od jedenastej do szesnastej. Trzy razy w tygodniu. Bo po tym opóźnieniu proceduralnym, musi upchnąć przyznany limit godzin w pięć, nie siedem miesięcy… I Kuba ma w tym czasie korzystać z jej asystencji.
Nie ma znaczenia, jakie Kuba ma potrzeby czasowe, ma się dostosować do wyznaczonych przez asystenta pięciu godzin trzy razy w tygodniu. I, UWAGA: nie „może skorzystać w tym czasie z jego pomocy”, tylko MUSI. Nie może wykorzystać na przykład czterech godzin, bo tyle potrzebuje. Pani asystentka ma przewidziane pięć i musi wykorzystać te pięć co do minuty. POZA domem, więc nie ma, że mu się nie chce wychodzić i wolałby poukładać w domu puzzle, albo pada deszcz i nikt o zdrowych zmysłach nie jeździ po Warszawie autobusami od pętli, do pętli, żeby tylko wyrobić dniówkę.
Czy tylko ja czuję się w tej chwili, jak w filmie Burtona?
Pani asystentka przez pierwszy tydzień za każdym razem się spóźniała. Czterdzieści minut. Godzinę. Umawiała się na jedenastą i o jedenastej dziesięć przysyłała esemesa, że będzie pół godziny później. Albo że w ogóle o dwunastej, bo postanowiła odebrać godzinę, o którą wydłużyła poprzednie spotkanie (samodzielnie, bez konsultacji i zostawiając Kubie kwadrans przed wyjściem na jogę…). Zastanawialiśmy się, co z tym zrobić. Bo to tak trochę jakby odwrotnie do założeń projektu… I jakby to podopieczny był dla asystenta, a nie asystent dla podopiecznego…
No i nurtowało nas pytanie: co ona z nim robi przez te pięć godzin? Bo film trwa dwie. Plus godzina na dojazd. A pozostałe? Wystawę fotografii zwiedzali cztery godziny i przyjechali z godzinnym opóźnieniem. Ja bardzo przepraszam, ale Rolke zajął nam godzinę, łącznie z analizą światła i kompozycji oraz obejrzeniem filmu dokumentalnego. Trzy godziny to chodziliśmy po Stupinigi czy liczącej 80.000 m2 Reggia di Venaria! Nawet Muzeum Narodowe zajmuje nam góra dwie na jedną wizytę! Prosiłam o dokładny plan wyjścia – muszę pisać, że ta prośba za każdym razem budziła niechętne zdziwienie?
Wczoraj wieczorem usiedliśmy z Piterem i próbowaliśmy to wszystko jakoś poskładać. Bo jako rodzice niepełnosprawnych dzieci mamy niestety w ramach automatu (czy też odruchu Pawłowa – jak wolicie) reakcję, że powinniśmy się na wszystko godzić i broń Boże mieć coś przeciwko, co jest totalnym absurdem. Wiem. Ale to temat na zupełnie oddzielny wpis. No i po pierwszym tygodniu współpracy zdecydowaliśmy się jednak uporządkować spostrzeżenia, sugestie i uwagi, bo chyba jednak nie bardzo o to chodzi, co się dzieje.
Siedzieliśmy nad punktami (bo wszystko profeska, proszę państwa, same konkrety ujęte w punkty i podpunkty, żadnego emocjonalnego wodolejstwa) chyba z godzinę. Piter, z racji swojego zawodu, został oddelegowany do przeprowadzenia rozmowy (bo ja przy pierwszym absurdzie, jaki bym usłyszała, po prostu zakończyłabym współpracę, wychodząc z założenia, że nie mam zapotrzebowania na generowanie dodatkowych stresów w życiu.
No i zgadnijcie.
Pani asystentka nie przyszła dziś w ogóle.
© 2023, Jo. All rights reserved.