W drodze.

Dziennik podróży. Dzień pierwszy.

Wszyscy pukają się w czoło, kiedy z dużym wyprzedzeniem zaczynam pakowanie bagaży. Robię swoje, bo życiowe doświadczenie nauczyło mnie, żeby brać pod uwagę wszelkie możliwe okoliczności. Jak na przykład brak piżam lub skarpetek, odkryty dzień przed podróżą (a tym razem przypadał on w Boże Ciało, więc odpadały jakiekolwiek zakupy last minute). Albo… atak newralgii, unieruchamiający mnie w fotelu na dobę.

Nie wiem, jakim cudem przez dwadzieścia lat sama pakowałam wszystkie bagaże. Tym razem gdyby nie te wcześniej przygotowane walizki, jechalibyśmy chyba z kartami kredytowymi i szczoteczką do zębów. Jedną na cztery osoby.
OK, może nieco dramatyzuję, ale dzień przed wyjazdem Piter jeszcze wisiał na służbowym kompie, Jasiek sprzątał dom, a ja siedziałam na poduszce elektrycznej usiłując nie myśleć o najbliższych dwóch dobach w podróży.

Wyjechaliśmy ze znacznym opóźnieniem, bo od rana zajęły nas takie sprawy, jak instalacja podlewania roślin doniczkowych i sprzątanie lodówki, co jednak zostawię bez komentarza.

Bez komentarza zostawię również sam wyjazd z Warszawy.

Czy utknęliśmy na czterdzieści minut w korku na obwodnicy, ponieważ mój mąż zignorował alert pokładowego GPSa, żeby zjechać w Aleję Krakowską i z związku z tym trzydzieści sekund później wpakowaliśmy się w zamkniętą z powodu podwójnego wypadku nitkę, z Jakubem, który dostaje histerii, kiedy przyjdzie mu chwilę zaczekać na czerwonym świetle w mieście?

Możliwe.

Czy zostawię sobie komentarz na ten temat, żeby go użyć w stosownej chwili przez następny rok?

To chyba oczywiste.

Natomiast zgodnie z zasadą, że nie ma bata – jakiś korek trzeba zaliczyć, reszta podróży upłynęła nam zaskakująco bezproblemowo. Jeśli nie liczyć mojego kręgosłupa i stawów, dobitnie dających mi do zrozumienia, że czasy dwudniowych podróży powinnam odłożyć do archiwum i nigdy do nich nie wracać.

Na popas zjechaliśmy dopiero koło czwartej, mając przed sobą jeszcze pięć godzin jazdy, co wydawało się perspektywą zabójczą, możliwe, że nie tylko metaforycznie. Ale obiad w Chacie Staropolskiej jak zwykle satysfakcjonujący oraz możliwość rozprostowania nóg zrobiły swoje i w dalszą podróż ruszyliśmy z Jakubem-Tylko-Nie-Znowu-Do-Włoch podśpiewującym Lasciatemi cantare.

Jechali z nami również Sonic, Tailes, Kicia, Szkocka Krówcia i mały flamingo, ale ten wątek zostawię na inną okazję.


Ponieważ nasz stały Oekotel w Kalsdorf bei Graz jest nieczynny z powodu remontu, Piter znalazł alternatywę. Leo. Essen. Trinken. Schlafen. Tanzen. Moim zdaniem wybrał ją ze względu na nazwę. Mówcie, co chcecie.

Niespodziewanie miejsce okazało się bardzo fajne i postaram się zrobić o nim oddzielną notkę, ku pamięci.

Pierwszą rzeczą, którą zrobił BB po rozpakowaniu bagaży, było pytanie, czy idziemy na drinka… Ten Budapeszt sprzed lat odcisnął piętno na psychice mojego młodszego syna, słowo daję… Ale ponieważ Piter zapragnął uzupełnienia minerałów (czy czegoś tam), a mieliśmy najkrótszą noc w roku, postanowiliśmy uczcić The Summer Solstice 2025 na patio hotelowej restauracji. Piwem dla Pietra i colą dla nas.

I powiem wam, że to była bardzo dobra decyzja.

© 2025, Jo. All rights reserved.

1 Comment

Add Yours
  1. 1
    Quackie

    Życzę, żeby na tym pierwszym korku się skończyło, a cała reszta podróży zatarła wspomnienie o nim!

Leave a Reply