Coś dla ciała. i dla ducha.

Moi synowie od zawsze byli, nie wiadomo skąd, takimi knajpianymi dziećmi i najwyraźniej na starość im nie przeszło. W Warszawie nie jadamy poza domem, najwyżej jakieś lody czy kawa (pomińmy litościwie PH, błagam…), więc jak już gdzieś wyjedziemy, to pilnują tego żarcia na mieście, jakby od tego zależało ich życie. Więc kiedy pojechaliśmy urodzinowo do Łodzi na gry i komiksy, drugim w kolejności pytaniem było oczywiście: „Gdzie jemy?”.

Ponieważ po włoskich wakacjach i następnie włoskich gościach mieliśmy lekki przesyt pizzy, stanęło na Spfinxie przy Pietrynie.

Ten Sphinx jest ważny, bo kiedyś, przed operacją, BlueBoy był tam z Dziadkiem Maćkiem i Babcią Ewą, co do dziś wspomina z sentymentem. A że dawno do Sphinxa (jeszcze raz będę musiała napisać tę nazwę i naprawdę ją znielubię…) nie zaglądaliśmy, więc niech im będzie, poszliśmy.

I powiem wam, że warto wyczyścić Pitera kartę lunchową, żeby zobaczyć coś takiego:

Uwielbiam szczęśliwego Jakuba. Nawet nie dlatego, że to się rzadko zdarza. Tylko mając świadomość, jak przerąbane ma w życiu, mogę zrobić dla niego tylko jedno: postarać się, aby był możliwie najszczęśliwszy. I kiedy mi się to udaje, to przez chwilę zapominam o całej reszcie naszych odautystycznych problemów.


Zresztą powiedzmy sobie szczerze: o tej porze roku spacer Piotrkowską ma swój urok. Ładnie, kolorowo, gwarnie. Mijając kawiarniane ogródki zdarza mi się przypomnieć jak wyglądało moje „poprzednie” życie. Nie, żebym chciała do niego wrócić, ale na chwilę można się do niego uśmiechnąć.

Chłopakom takie rzeczy bardzo się podobają. Też nie na długo, ale raz na jakiś czas mają z tego przyjemność. Jakby mogli, to by przesiedzieli przy lodach w kawiarni pół dnia. Ale o tym, to chyba napiszę w kolejnym poście. O Wedlu.

© 2025, Jo. All rights reserved.

1 Comment

Add Yours

Leave a Reply