
Nie udało się na 20 rocznicę ślubu. Na pokerową też nie. Aż całkiem niespodziewanie pojechaliśmy tam we wrześniu 2022. Tak po prostu.
Znawcy wina z pewnością nie podzielają mojej miłości do Martini Prosecco. Ale jak wszyscy wiemy: miłość jest ślepa i nie ma sensu o niej dyskutować. Poza tym pijam przecież inne wina, szlachetne i pozostawiające właściwe wrażenie. Ale bąbelki są tylko jedne!
Z ulicy siedziba Martini & Rossi nie wygląda specjalnie imponująco. Owszem, zza murów widać destylarnię i fabryczne budynki, ale wszystko otacza nieprawdopodobna cisza włoskiego mezzogiorno – ta, którą tak kocham od przeszło trzydziestu lat i której nie da się podrobić nigdzie indziej. Parkujemy koło nieco wymarłego dworca kolejowego i przechodzimy przez bramę. Po lewej stronie jest sklep, po prawej – muzeum i piwnice. Ze względu na słabą kondycję Jakuba (to naprawdę cud, że w ogóle udało nam się wyjść z domu i tu dojechać) niczego nie zwiedzamy – musi nam wystarczyć sam pobyt w tym miejscu i drobne (bo przecież jesteśmy na low budget holidays) zakupy.
I wystarcza. Czasami myślę, że całkiem nieźle opanowaliśmy cieszenie się prostymi przyjemnościami życia. Kupujemy fartuch (fartuchów u nas nigdy za dużo), butelkę Prosecco, jakiej nigdzie nie spotkaliśmy (wypijemy ją potem na zakończenie współpracy Pitera i BlueBoya ze szkołą fotograficzną), kilka gadżetów w rodzaju pojemniczka na kostki lodu. Robimy parę zdjęć na patio, obiecując sobie wrócić tu w przyszłości. Jest cicho, spokojnie, ciepło. Dwóch panów z pyrkającym traktorkiem maluje pasy na jezdni, w które natychmiast wjeżdża jakiś amator parkingu. Pora wracać do domu na drinka!












© 2023 – 2025, Jo. All rights reserved.