Chyba powinnam się zacząć martwić
Nie wiem tylko czy bardziej o mojego męża (tego, który bezskutecznie usiłuje mnie zabić), czy jedynie o nasze małżeństwo.
Ale że o co chodzi?
O hokera.
Nie, nie o who care(s), tylko o hokera. Takie krzesło barowe.
Jak wiecie od sześciu lat urządzamy się. To znaczy niby urządzamy dom, ale w praktyce wychodzi, że bardziej się. Stąd ta dziwna konstrukcja w poprzednim zdaniu. Ostatnio doszła nam półka w kuchni (o którą NIKT nie zapytał – pamiętam, pamiętam…), a teraz dojrzeliśmy do hokerów.
Strasznie niecenzuralnie mi się to słowo kojarzy, więc może pozostanę przy krzesłach, co?
Znaleźć odpowiednie to była sztuka, bo po pierwsze: ja jestem beznadziejnie wybredna, po drugie: nie mamy pieniędzy, a po trzecie… no coś tam było po trzecie, ale za Chiny nie pamiętam. W każdym razie poszukiwania krzeseł do naszego półwyspu trwały obłędnie długo, bo nic mi tam nie pasowało. Tymczasem półwysep zamieniał się w podręczne składowisko, uprzątane wyłącznie w obliczu nadciągających gości, co zaczynało mnie potężnie irytować. Zatem wymusiłam na mężu wspomnianą półkę, dzięki której można było usunąć z widoku te wszystkie pojemniki z pomidorami, chlebak i cebulę i zacząć wreszcie korzystać z bufetu zgodnie z jego pierwotnie zamierzonym przeznaczeniem. Brakowało tylko czegoś do siedzenia…
Kilka miesięcy temu znalazłam w Internecie tanie, industrialne, metalowe krzesła barowe. Piter wrzucił je do pękającego w szwach (znaczy: pojemności) katalogu „OD JO.” i zapomniał. I wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy robiąc komputerowe porządki odnalazł ten katalog, w katalogu link z krzesłami, na dodatek od ręki je zamówił!
I czym ja się martwię?
Otóż dzisiaj rano przyjechał kurier z przesyłką, a zanim zdążyłam wyjść z łazienki i zejść na dół – oba krzesła były zmontowane i gotowe do użycia.
Tak, dobrze czytacie: mój drogi małżonek zrobił sobie kwadrans przerwy w ratowaniu świata przed utratą komunikacji i złożył mi te hokery!
Więc może jednak cares?

© 2021, Jo.. All rights reserved.