Kuba się wścieka, że nikt mu nie chce podać terminu zakończenia tego cyrku z epidemią.
BB dostaje szału. Generalnie powód nie ma znaczenia.
Reszta wsparcia rodziny (z mężem włącznie, chociaż podobno mąż to nie rodzina) z grubsza wygląda tak:
– Bo ty jednak zbyt ambitnie podchodzisz do jego wychowania…
(wiele lat później)
– O, cholera, patrz! Jak to się stało, że on taki samodzielny! I w liceum się uczy! I na gitarę chodzi?
No OK. Więc po jednej z tego rodzaju akcji mam wszystkiego powyżej… wszystkiego.
Każdy obrażony śmiertelnie. Jest szansa na trochę świętego spokoju, tylko mam takie jakieś dziwne problemy z oddychaniem i nie jest to (mam nadzieję…) korona. Ani wirus. Tylko ostre stadium w szkarłacie. Znaczy: zaawansowanej nerwicy.
No i mamy taką sytuację, na pełnym wkurwie, ten mi drzwiami trzaska, tamten siedzi i udaje, że nic się nie dzieje, a trzeci dupę truje, że skończyły się kredki, słodycze i korektor w płynie.
Zapada cisza.
Po godzinie prób ustabilizowania oddechu i rytmu serca wymyślam sobie, że przecież przyroda mnie uspokaja… To ja pójdę na taras na poddaszu i podleję rośliny… A że słońce ładne i ciepło, to może sobie usiądę i porozmyślam…
[STOP!!! MIAŁAŚ CHOLERO NIE MYŚLEĆ!!! ZAPOMNIAŁAŚ???]
No to sobie zmajndfullnesuję, czy co tam.
Idę na górę.
Na tarasie wkurwiony BB gra na gitarze.
© 2020, Jo.. All rights reserved.